Dom gdzie indziej
Polacy zostali tak mocno ograbieni przez Sowietów. […] Wykarczowali ich lasy, zabrali im zwierzęta, drogocenne meble, które Polacy mogli sprzedać za niemałe pieniądze. A co zrobili Rosjanie? Zapakowali to wszystko do wagonów i wywieźli do ZSRR. Polacy zostali ograbieni najpierw przez Niemców, a potem przez Sowietów. W efekcie nie zostało im nic.
Gdybym nie wiedział, że znajduję się w domu spokojnej starości, pomyślałbym, że to mieszkanie w luksusowej kamienicy. Nad kanapą rozciąga się wielki obraz z parą psów myśliwskich – nad stolikiem kolejny, tym razem z ogromną lipą. Na barokowym biurku stoi mnóstwo zdjęć rodzinnych z wizerunkami dzieci – na parapecie czarno-białe fotografie rodziców. Przez otwarte okna słychać odgłosy z placu zabaw. Autorka musiała właśnie czytać książkę, ponieważ ekran jej iPada nie przeszedł jeszcze w stan uśpienia. „Lubię cięte kwiaty”, mówi, każe mi usiąść i wkłada przyniesione piwonie do wody. Z aksamitną apaszką wokół szyi i złotymi kolczykami zupełnie nie sprawia wrażenia starszej kobiety. Pomimo postanowienia, że nie będzie utrzymywać kontaktu z mediami, wyraziła gotowość udzielenia wywiadu. Leonie Ossowski, dawna właścicielka majątku ziemskiego na Dolnym Śląsku i długoletnia berlinianka, opowiada dla czasopisma „Silesia Nova” o tym, jak można definiować się poprzez swój dom i jak ona sama zdefiniowała się przez swoją twórczość.
ŁP: Słowo „dom” nagminnie pojawia się w Pani powieściach. Począwszy od przesiedlonych na zachód Polakach z opowiadania Der Löwe im Zinnparadies, po tzw. późnych przesiedleńcach z powieści Holunderzeit, którzy dobrowolnie wyemigrowali do Republiki Federalnej Niemiec, a skończywszy na ludziach starszych z powieści Die schöne Gegenwart, którzy nierzadko trafiają do domów starców. Główne postacie tych trzech tekstów znajdują swój dom w innym miejscu. Czy uważa Pani, że można mieć tylko jeden dom? Z czym kojarzy Pani słowo „dom”?
LO: Kiedy słyszę to słowo, kojarzę z nim swoje aktualne miejsce zamieszkania. Kiedy jednak myślę o swoim starym domu w Polsce, kojarzę z nim zwierzęta i przyrodę. W najmniejszym stopniu z ludźmi. Największą część swojego dzieciństwa i młodości spędziłam z końmi – w przeciwieństwie do moich sióstr, które zwykły bawić się w parku lub w domu lalkami bądź pogrywały na pianinie. Jeździłam konno już od swojego piątego roku życia. Zimą konie ciągnęły mnie na nartach. Nie można było tylko upaść. Światło było o tej porze roku przecudowne. Czy można mieć więcej niż jeden dom? Oczywiście, że tak. W swoim życiu miałam kilka domów. Piękny dom w Mannheimie, przepiękny dom w Górnej Szwabii w Mittel-Biberach i równie piękny dom w Berlinie. Wszystko zależy od tego, jak się urządzisz i przede wszystkim, jakie masz swoje wewnętrzne nastawienie. Kiedy przez cały czas poruszasz się w przeszłości, nie ma w tym niczego pozytywnego. Należy raczej cały czas myśleć naprzód.
ŁP: …dopóki człowiek nie rozprawi się ze swoją przeszłością, dokładnie jak w Pani opowiadaniu Das Zinnparadies, którego tematem jest wypędzenie Polaków ze Związku Radzieckiego. Około dwa miliony Polaków musiało opuścić swoje dawne rodzinne strony, aby zapuścić korzenie na Zachodzie. Nawet jeżeli warunki na wsi, nierzadko w ubogich gospodarstwach bez kanalizacji, były często dużo lepsze niż w zniszczonych miastach, w których brakowało wody pitnej, gazu świetlnego i elektryczności, nie mówiąc już o mieszkaniach, to zarówno mieszkańcy wsi jak i miasta zmagali się z tym samym problemem. Poczucie niepewności przyczyniło się do zaniedbania i zniszczenia na wpół zrujnowanych kamienic. Jaka była Pani walka o egzystencję w Zachodnich Niemczech krótko po ucieczce? Mogłaby Pani opisać wydarzenie, które najbardziej zapadło Pani w pamięci?
LO: Po ucieczce znaleźliśmy zakwaterowanie w gospodarstwie w pobliżu Bad Salzungen. Pięćdziesiąt ludzi z zbombardowanej poczty w Moguncji przyszło do nas z nadzieją na wyżywienie. Niektórzy ludzie byli zdania, że ja i mój ówczesny mąż braliśmy na własny użytek większą ilość jajek, mleka i mięsa. Ci sami ludzie zauważyli, że wieczorami ukrywałam niemieckich żołnierzy, którzy dezerterowali przed Amerykanami. Wcale nie robiłam z tego tajemnicy i dostarczałam im w dodatku żywność. Jak tylko nadeszli Amerykanie, jedna z Niemek doniosła na mnie. Zbladłam jak śmierć. Byłam wtedy przecież w zaawansowanej ciąży i pomyślałam: „Na litość boską, i co teraz?”. Jeden z amerykańskich żołnierzy wybuchł śmiechem i skinął do mnie głową, jakby chciał powiedzieć: „Odwaliłaś kawał dobrej roboty”. Podeszłam do tej Niemki i splunęłam jej pod nogi. Kiedy przesunięto granice i Sowieci zaanektowali Wschodnie Niemcy, ta sama kobieta doniosła do nas raz jeszcze w ratuszu Bad Salzungen i tym sposobem znaleźliśmy się na liście deportowanych na Sybir. Pół godziny później nie było już po nas śladu. Udałam się razem z moim mężem przez zieloną granicę do Bad Hersfeld, przy czym mój mąż uciekł przez inne miejsce. Kiedy byłam już na granicy, Rosjanie zaczęli do mnie strzelać. Nie trafili mnie, ale nie było w tym nic przyjemnego.
ŁP: Zmianę miejsca zamieszkania podejmuje również rodzina Jodko w opowiadaniu Der Löwe. Od czasu rozwiązania kombinatu rolnego, pałac został przejęty przez miasto powiatowe, a następnie adaptowany na szkołę podstawową. Janusz, którego w poprzednim opowiadaniu Das Zinnparadies doświadczamy jako dziesięcioletniego chłopca, przejmuje dyrekcję szkoły i przebudowy pałacu. Stereotyp tzw. „polnische wirtschaft”, przed którym wzbraniała się babka, jedna z postaci opowiadania, nie ma już racji bytu. Jak ocenia Pani motywację polskich właścicieli, który nabyli dolnośląskie majątki szlacheckie i wyremontowali je ze środków Unii Europejskiej?
LO: Nie widzę w tym nic złego, jeżeli tylko czują się na siłach. Nie posiadałam się z radości, kiedy mój rodzinny dom przeszedł w prywatne ręce i został odbudowany z nieopisaną pieczołowitością. Państwo Hansen otrzymało ode mnie wszystkie zdjęcia i dokumenty, jakie jeszcze posiadałam. Odnowili niemal wszystko, z krzyżami okiennymi włącznie. Odkryli stary parkiet lub położyli nowy. Wszystko wygląda praktycznie tak samo jak dawniej. Chcą odnowić nawet ogród zimowy. Ich planem jest odnowić wszystko tak jak za dawnych czasów. Ogromnie mnie to cieszy. Majątek Gleinig / Glinka, który należał do mojego pierwszego męża, jest natomiast zupełnie zdewastowany. Kiedyś był to przepiękny dwór, którego później nikt już nie kupił. Ale kto ma na to pieniądze? Kto chciałby tam mieszkać? Niektórzy robią z nich hotele lub restauracje. To rozwiązanie również mi odpowiada. I co najważniejsze: Na Dolnym Śląsku krajobraz jest tak monotonny. Nikt nie jedzie tam, żeby zrobić sobie urlop. Gdzie się nie obejrzysz, praktycznie niczego nie widzisz. Może uszczkniesz pojedynczą gruszę, jednak nie więcej niż pola, pola i jeszcze raz pola, a na horyzoncie gęsty las.
ŁP: Nie byłbym aż tak krytyczny. Polska wieś nie jest aż tak atrakcyjna jak na Dolnym Śląsku, jako że znajduje się tam względnie niewiele majątków ziemskich i szlacheckich, pomijając pałace w Kórniku czy w Łańcucie.
LO: Miałam na myśli jedynie krajobraz. Kocham ten krajobraz. Wiem jednak, że dla innych sprawia wrażenie monotonnego. Kiedy w 1994 roku zostałam zaproszona do Osowej Sieni, w pałacu faktycznie znajdowała się szkoła. Uczniowie stawiali mi cudowne pytania. Jedna z dziewczynek chciała wiedzieć, czy jestem księżniczką (śmiech). Wyjaśniłam jej, że nie jestem księżniczką i zupełnie nie chcę nią być. Potem jedno dziecko zapytało mnie, czy chciałabym wrócić do pałacu. Odpowiedziałam, że byłby dla mnie trochę za duży. Co miałabym począć sama w tym pałacu. Padło też pytanie, czy mam męża (wyszczerzony uśmiech). Odpowiedziałam, że nie mam męża. Zapytałam jeszcze, jak miałabym sprzątać w tym pałacu. Musiałabym sprzątać przez cały dzień, a po sprzątaniu zaczynać na dole od początku. To przecież potworne. Uczniowie byli zupełnie usatysfakcjonowani moją odpowiedzią i odrzekli, że dobrze że mnie tutaj nie ma. Nauczyciele byli przerażeni słowami dzieci. Na koniec wszyscy byli jednak zadowoleni. I ja, i dzieci, i nauczyciele.
ŁP: Braku zadowolenia nie kryła rodzina Kowalków z powieści Holunderzeit, która wyemigrowała dobrowolnie. Wszystko, co ma do zaoferowania polskiej rodzinie administracja obozu przesiedleńczego w Berlin-Marienfelde, to dwa pokoje o powierzchni 16 m² z piętrowymi łóżkami, szafą, stołem i czterema krzesłami. Friedel Kowalek, inicjatorka emigracji, usiłuje pocieszyć swoich bliskich. Wkrótce bowiem ich warunki życiowe mają ulec zmianie. Do tej zmiany jednak nie dochodzi. Germanista Paweł Zimniak rozróżnia w swoim eseju z 1997 r. między dwoma stanowiskami: Podczas gdy Renata i Tomek Kowalek z powodzeniem ulegają adaptacji, Józef i Janka Staszak ponoszą ostateczną klęskę. Gdzie należy upatrywać powodów ich klęski? Czy przesiedleńcy nie mogą czy może nie chcą się zasymilować?
LO: I jedno, i drugie. Bardzo dużo czasu spędziłam w tym obozie i rozmawiałam z takimi ludźmi. Mówili trochę po niemiecku, gdyż wszyscy chcieli „heim ins reich”, ale to byli po części prawdziwi Polacy. Myśleli sobie: „O, Niemcy są super. Będziemy mieli wszystko”. Bardzo mnie to rozzłościło. Zamiast zostać w swoich domach i pracować na rzecz kraju, przyjeżdżają tutaj, bo myślą, że będzie im się wiodło lepiej. Rozzłościło mnie to, ponieważ ich motywacją były tylko i wyłącznie pieniądze. Spotkałam jednak i takich, którzy bardzo tego żałowali, ponieważ zauważyli, że to był błąd. Nie myślę dobrze o ich masowej emigracji. Niektórzy wrócili z powrotem do domu, ale większość pozostała w Niemczech. Nie mam informacji na temat, czy tacy ludzie byli z tego zadowoleni. Zerwałam kontakt z Polakami, którymi się tutaj opiekowałam. Zrobiłam to, ponieważ nie interesowało mnie to tak jak wcześniej. Interesowałam się dużo bardziej ludźmi, którzy pozostali w Polsce.
ŁP: Czy więc powodów klęski Janusza należy upatrywać w jego kiepskiej znajomości języka, czy raczej w uprzedzeniach wobec Niemców?
LO: Nie. To są sytuacje różnych ludzi, które złożyłam w jedną postać. Rozumie mnie Pan? Chodziło mi o to, aby pokazać, jak rozdarci byli tacy ludzie. Młodzi, nie starsi. Starsi chcieli do Niemiec i uwielbiali ten kraj. Młodzi wręcz odwrotnie. Mówili z jednej strony: „Cóż, może i to dobrze”, ale z drugiej strony chcieli z powrotem do domu. Stali tak pomiędzy. Wzbudziło to moją uwagę i chciałam o tym napisać. Józef był tak zrozpaczony. Nie wiedział, co ma robić dalej. Z jednej strony wyjechał razem z matką, a z drugiej strony chciał właściwie zostać w domu i w rezultacie wrócił do niego. To trochę moja własna sytuacja, w której tak długo walczyłam z miastem, gdyż sama jestem człowiekiem ze wsi i zupełnie nie mogę ścierpieć miasta. Dlatego musiałam się zaśmiać, kiedy Pan powiedział, że mam tutaj piękny widok z okna. Nienawidzę tego widoku! To same dachy i domy i ani jednego zielonego drzewa. Chciałam o tym napisać, jak to jest. Przyjechać ze wsi do miasta. To prawie jak piekło, to coś strasznego.
ŁP: Życie w wielkim mieście staje się piekłem w momencie, kiedy Józef zostaje pobity przez skinheadów, a tureckie dzieci bazgrzą na lustrze jego matki literę „P”. Dyskusje wokół ksenofobii narodziły się na nowo po zdemaskowaniu organizacji terrorystycznej „Zwickauer Terrorzelle”. Skrajnie prawicowa partia NPD, która publicznie daje upust swoim zbliżonym do faszystowskich poglądom, zaplanowała w tym miesiącu kilkanaście minidemonstracji w Brandenburgii. Trzy czwarte Niemców opowiada się za delegalizacją partii, przy czym jedynie jedna piąta ankietowanych wierzy w jej skuteczność. Czy uważa Pani to rozwiązanie za słuszne? Jak można Pani zdaniem przeciwdziałać skrajnej prawicy?
LO: Uważam, że dużym błędem było zaniechanie delegalizacji skrajnej prawicy na samym początku. Już wtedy trzeba było ją zdelegalizować. Teraz jest już wszędzie: w Rosji, u was w Polsce, na Ukrainie, w Holandii. Dosłownie wszędzie. Zarówno w Skandynawii, jak i w Anglii. Teraz nie można jej już zdelegalizować. Teraz trzeba z nią walczyć. Zwłaszcza w Niemczech trzeba było zrobić z niej pośmiewisko, bez patyczkowania się, ze zdecydowaniem, wszystkimi możliwymi środkami. Trzeba było wykończyć ją w sferze kulturalnej. Trzeba było niejako zdławić to środowisko, tak żeby każdy wstydził się członkostwa w tej partii. Niemcy nie wzięli jednak tego na poważnie, pomijając fakt, że nadal byli wśród nich dawni naziści. To ciężki kawałek chleba. Uważam, że neonaziści stanowią duże zagrożenie, zwłaszcza w obliczu złej sytuacji ekonomicznej. Nie wiem, czy w Grecji istnieje skrajnie prawicowa partia. Obawiam się, że neonaziści powrócą. W jakiej skali, tego nie wiem. Jednak oni nie zniknęli i to jest największy błąd. Niemcy po części sami ponoszą za to odpowiedzialność, ponieważ wystarczająco nie uważali. Ponieważ jak oni wrócą, nie będzie tak kolorowo, co nie? Dobrze, temat zamknięty.
ŁP: Również w Pani najnowszej powieści Die schöne Gegenwart, która została zekranizowana w 2004 r. przez Christine Kabisch, mamy do czynienia z polską rodziną. Małżeństwo państwa Poliwko pracuje w luksusowej willi miejskiej, która ma być przebudowana na hotel golfowy. Jednak głównej postaci Nele Ungureit, 69-letniej damie, zostaje przypisana w spadku nieruchomość od jej wujka ze Stanów. Czy obraz Polaka, który przedstawiła Pani w tej powieści, koreluje z Pani obrazem? Co od razu rzuca się w oczy w ich sposobie życia to gościnność (pani Poliwko częstuje innych prawie cały czas swoim ciastem), skłonność do alkoholu (pan Poliwko zaś pociesza innych swoją wódką), jak i egzaltowana pobożność.
LO: Nie powiedziałabym wcale, że to coś wyjątkowego. Katolicyzm jest bliski Polakom. Wódka jest również częścią Polaków. Tak tego doświadczyłam. Nie mam nic przeciwko temu. Jednak kiedy zobaczyłam film, któremu naprawdę daleko od ideału, myślałam że powyrywam sobie włosy ze złości, ponieważ polska rodzina została pokazana tak, jakby mąż cały czas był pod wpływem alkoholu i bez przerwy biegał dookoła ze swoją butelką wódki. Tak mnie to rozzłościło! U mnie jest to raczej gest radości tudzież gościnności. Tak tego doświadczyłam. Dlatego o tym napisałam. Ale nie dlatego, ponieważ Polacy są zachlanym narodem. Ale tak to przedstawia film. Znałam reżyserkę, z którą chciałam wspólnie pracować nad scenariuszem, jednak zachorowała i produkcję przejął ktoś zupełnie inny. W efekcie zobaczyłam już tylko gotowy film. Już sam tytuł [Neue Freunde, neues Glück – ŁP] jest do niczego. Nie chcę już mówić o tym filmie.
ŁP: Jak w takim razie postrzega Pani Polaków jako naród? Mogłaby Pani powiedzieć o tym więcej?
LO: Naród polski jest mi osobiście bardzo dobrze znany. Znam wszelkiego rodzaju stereotypy, zwłaszcza te o Polaku – złodzieju samochodów (śmiech). Oczywiście, że Polacy kradli od czasu do czasu samochody. Co im pozostało innego? Przecież nie mieli żadnego. Kiedy niczego nie mam i co rusz widzę samochody, to również kradnę samochód, abym mogła mieć swój własny. To przecież logiczne. Polacy mieli tak ogromnego pecha, gdyż po wojnie byli przegrani. Polacy zawsze byli przegrani. Niemcy szybko się odbudowali i szło im jak z płatka. Polacy zostali tak mocno ograbieni przez Sowietów. Sowieci odebrali im dosłownie wszystko. Wykarczowali ich lasy, zabrali im zwierzęta, drogocenne meble, które Polacy mogli sprzedać za niemałe pieniądze. A co zrobili Rosjanie? Zapakowali to wszystko do wagonów i wywieźli do Związku Radzieckiego. Polacy zostali ograbieni najpierw przez Niemców, a potem przez Sowietów. W efekcie nie zostało im nic. Oczywiście, że wzbudziło to w nich złość. Ja byłabym na ich miejscu równie wściekła. Kiedy pracujesz przez dziesięciolecia i nie dostajesz niczego w zamian, to należy się w końcu kiedyś opamiętać. Polacy są bardzo dobroduszni. Poznałam właściwie samych dobrodusznych Polaków. Są gościnni, ale nie są pracowici i nie zawsze niezawodni. Jednak kiedy da im się czas, potrafią wszystko.
ŁP: W powieści pokazuje Pani jednak przede wszystkim walkę ze starością. Po rozwodzie ze swoim mężem Nele Ungureit traci nie tylko długoletniego partnera życiowego, ale i dzieci, z którymi nie może się porozumieć. W czasie wizyty w domu starców roztacza się przed nią zatrważający widok: poręcze korytarzowe i pomoce do chodzenia, na których muszą podpierać się ułomne kobiety, toczące się wózki na pieluchy, łóżka pielęgnacyjne. To wszystko odbiera jej ochotę na starzenie się. Podczas swojego rytuału zdejmowania ubrań wkracza jednak w swoje trzecie życie, aby w końcu odzyskać kontrolę nad swoim życiem. Jak wygląda stosunek do Pani dzieci? Jakie zawody wybrały i czym zajmują się dzisiaj? Czy podążyły może również za Pani zainteresowaniami?
LO: A więc, mój najstarszy syn, Louis-Ferdinand, jest pastorem, zaś mój najmłodszy syn, Quintus, pracuje w dystrybucji gazet. Jedna z moich córek, Yvonne, jest zamężna i mieszka w Zurychu, Joy jest fotografikiem architektury wnętrz i mieszka obecnie w Toronto, Viola mieszka w Hiszpanii i jest nauczycielką. Teraz pora na bliźniaczki. Jedna z nich, Cylla, również mieszka w Kanadzie i fotografuje przedstawienia taneczne i teatralne, druga z nich, Iris, mieszka tutaj w Berlinie i uprawia coaching. Wykonuje dosyć współczesny zawód, którego ani nie rozumiem, ani… (przerwa). To nie moje klocki. To by były wszystkie. Moje dzieci nie lubią czytać książek. Dlatego nie za bardzo ich wtedy interesowało, że zostałam autorką. Mój najstarszy syn ma 66 lata, zaś mój najmłodszy syn ma 52 lata. Oboje są już nieco starsi, więc bardziej się tym interesowali i w międzyczasie przeczytali wszystkie moje książki. Tak, tak. Jednak jak byli młodzi, wcale tego nie robili. Nie chcieli dowiadywać się z kart książek o problemach swojej matki. Nie wiem, czy odziedziczyłam dar pisania po swojej matce. Dopiero w wieku 43 lat zaczęłam zarabiać na tym pieniądze, czy też wykonywać to profesjonalnie. Moja matka (Ruth von Ostau – Ł.P.) napisała cudowne powieści, jedna nazywa się Fraustädter Totentanz. Bardzo za nią przepadam. Oprócz tego napisała wiele pięknych wierszy. Nie odnalazłam się jednak w jej opowiadaniach.
ŁP: W audycji radiowej dla WDR z 2011 r. określiła Pani swoje pisarstwo jako pracę edukatorki. Przedstawia Pani problemy określonych grup społecznych, które musiały odnaleźć nowy dom z powodu wojny, biedy lub starości. Dlaczego uważa Pani, że młodsze pokolenie powinno się edukować poprzez Pani powieści? Którą powieść poleciłaby Pani swoim polskim, a którą swoim niemieckim czytelnikom?
LO: Dla młodszego pokolenia napisałam tylko książki młodzieżowe: Die große Flatter, Stern ohne Himmel und Wilhelm Meisters Abschied. Ostatnia książka jest próbą polemiki z Goethem, co niemieccy nauczyciele na targach książki wzięli mi bardzo za złe. Powiedzieli, że to świętokradztwo, że mam czelność pisać książkę, która odnosi się do Lat nauki Wilhelma Meistra Goethego.
Dwie pierwsze książki są dla mnie bardzo ważne. Dziś to lektury w niemieckich szkołach. Poświęciłam się przez pięć lat pracy społecznej, dopóki nie napisałam tych książek. Inaczej nie można tego zrozumieć. Dlatego też zyskały popularność, ponieważ ludzie czują, że wszystko jest autentyczne, że tego nie wymyśliłam. Przez to rozumiem edukowanie. Mówienie młodym ludziom: „Połuchajcie, istnieje pewna część naszego społeczeństwa, która jest w tym samym wieku co wy i ma naprawdę posrane życie, a wy nawet o tym nie wiecie”.
Zawsze szukałam motywów, które odzwierciedlają pewien problem i tworzyłam z nich wciągające historie. Czytelnik musi, czy chce, czy nie chce, zasięgać po informacje, których nie zasięgnąłby nigdzie indziej. To jest istota mojego pisania. Moim polskim czytelnikom poleciłabym gorąco trylogię dolnośląską [Weichselkirschen „Wiśnie”, Wolfsbeeren „Wilcze jagody”, Holunderzeit „Pora czarnego bzu”, poza serią Das Dienerzimmer „Służbówka” – ŁP], jednak nie wszystkie książki zostały wydane. Bardzo mnie to smuci. Na język polski przetłumaczono tylko jedną książkę. Najwidoczniej pozostałe nie są na tyle interesujące.
Niemieckim czytelnikom poleciłabym właściwie te same książki. Nie powiedziałabym, że Niemcy powinni przeczytać wszystkie moje książki. Obecnie nie mogę dokonywać researchów, jako że bardzo źle widzę i bardzo źle słyszę. Dziesięć lat temu chciałam napisać książkę o neonazistach, lecz nic z tego nie wyszło. Teraz próbuję czytać swoje e-booki. Czytam najczęściej klasykę i współczesną beletrystykę. Dopiero co przeczytałam wszystkie książki Kafki. Wychodzę na łono natury, czy też do parku, jeżeli ktoś mnie odbierze. To wszystko, co mogę robić. Czekam z dużą cierpliwością na swój kres. Najgorszy w naszym społeczeństwie jest fakt, że śmierć stała się tematem tabu. Zawdzięczamy to przede wszystkim religii chrześcijańskiej, judaistycznej i katolickiej. To one zastraszają nas naszym poczuciem winy związanym z życiem po tamtej stronie. Ale ja niczego się nie boję. Mam to gdzieś.
Leonie Ossowski (ur. 1925 r. – zm. 2019 r.) – niemiecka powieściopisarka. W Polsce zasłynęła swoją trylogią dolnośląską, w tym zekranizowaną w 1979 r. powieścią Weichselkirschen oraz przetłumaczoną w 1998 r. powieścią Wolfsbeeren. W 2007 r. otrzymała za swoje zaangażowanie na rzecz stosunków polsko-niemieckich odznaczenie „Zasłużona dla Kultury Polskiej”.
Wywiad ukazał się w czasopiśmie „Silesia Nova”, wydawanym przez Instytut Filologii Germańskiej oraz Centrum im. Willy Brandta we Wrocławiu (nr 2, 2012)
Zdjęcie okładkowe: Jan Pacholski, Szczyt Śnieżka